Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Zbrodniarze.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




SŁOŃCE.

... Głuchy huk jakby tysiąca miarowych uderzeń oskardów, pomnożony przez posępne echo czarnych ścian skalnych, napełniał wszystkie korytarze kopalni. Biegł przez wązkie chodniki, przez zawiłe ulice, przez poziome i skośne sztolnie i szukał wyjścia przez gęsty pył węglowy, wyrywając się szachtami na zewnątrz, na powierzchnię ziemi, lub spadał w głąb czarnych odmętów, 300—400 metrów, szerząc się po wszystkich piętrach przez napotkane otwory... Do tego huku przyłączało się stałe drżenie powietrza — pobrzęk łańcuchów bremsbergów, toczących wagony, napełnione węglem, i gwar nawołujących się głosów robotników, spuszczających się w głąb’ na beczkach... Gdzieś w głębinach wązkich kurytarzy świeciły mętnie latarki, niby owady świetlne, unoszące się nad moczarami... Tu i owdzie w błocie, pod nawisłemi nizko sklepieniami leżeli ludzie półnadzy i bezustannie bili oskardami w ściany węglowe, szarpiąc je i łupiąc. Po szynach przesuwały się z ciężkiem stękaniem wagony, napełnione czarnym kamieniem ciągnięte przez spotniałe, tracące dech, oślepłe w długoletniej pracy pod ziemią konie...
— Jesteśmy na trzynastem piętrze — ozwał się inżynier do młodego swojego przyjaciela, któremu objaśniał ustrój kopalni. Mamy jeszcze dziesięć piętr pod sobą... Zaraz pokażę ci bremsberg... Ostrożnie!... Tu