Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszyscy godzą się na jedno, że to on uszczknął kwiat niewinności Joanny.
Oceniany był rozmaicie: dla jednych był to geniusz w rodzaju Swedenborga, sprytny oszust w gatunku Cagliostra, magnetyzer równy Mesmerowi — jeno że złośliwość policji francuskiej, przeszkodziła mu wcześniej w jego karierze, zakuwszy w kajdany i zamknąwszy w najsekretniejszym z lochów Bastylii. Inni widzą w nim tylko lekkoducha, figlarza — wreszcie człowieka, stojącego na pograniczu wariacji, lub poprostu warjata, który symulował zręcznie normalną umysłowość.
Nie będziemy rozstrzygali tego sporu. Interesuje on nas tutaj tylko w swoim faktycznym stosunku do Joanny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy doszli, oddaleni od siebie tylko o parę kroków, na róg zaułka, gdzie mieściła się pod czerwoną latarką, już zapaloną wobec wcześnie zapadającego zmierzchu, winiarnia pani Gourdan, jak o tem głosił szyld (z meblowanemi pokojami na piętrze „dla par małżeńskich“, jak dyskretnie dodawało przybite na wyszczerbionym murze zabrudzone ogłoszenie) — opat zwrócił się do Joanny — i, utkwiwszy w niej wzrok, zapytał dźwięcznym głosem:
— Boisz się mnie?