Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Powrócił na kolację... Usługiwała mu. Któżby spodziewał się, że nazajutrz stanie się rzecz tak okropna?! Był taki wesół... żartował... rozpytywał ją o jej życie... Mówił pięknie o Francji...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urwała opowieść.
— A w nocy chodziła do niego! — zjadliwie krzyknęła gospodyni. Wycieruch-dziewczyna!
— A choćbym tam i była u niego w nocy! — obruszyła się dziewczyna — to moja rzecz... moja! I nikt mi zakazać nie miał prawa. A gdyby on mógł mnie wezwać teraz, to i teraz poszłabym na każde jego skinienie.
Zalała się łzami i padła na kolana przy zwłokach.
— On taki był piękny!... I teraz jeszcze jest piękny! — jęczała.
Chciała odgarnąć z twarzy zmarłego prześcieradło, które narzucił nań marynarz Ralf podczas jej opowiadania.
Pastor zatrzymał jej dłoń, surowo upomniawszy:
— Wstydź się, dziewczyno! Uszanuj śmierć! Nie pora na lubieżne zapały, gdy dokonał się akt pokuty za grzechy żywota.
I zaraz poprawił się:
— Akt grzeszny... Jakie to okropne — zwrócił się do szeryfa — że bezbożny zwyczaj