Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Okazało się, że rankiem poprzedniego dnia przyjechał Francuz, wynajął pokój, przeznaczony dla pana szeryfa, zaznaczając, że nie sprawi kłopotu gospodarzowi, bo opuści lokal nazajutrz bodaj jeszcze przed świtem. Potem wyszedł na drogę i długo przechadzał się, jakby wypatrując kogoś. Był mocno niespokojny. Wreszcie w południe przyjechał konno jakiś jegomość, który miał zarzucony kapiszon płaszcza na głowę. Mogło to być z powodu deszczu. Jednak Teresa miała wrażenie, że kryje twarz. Albowiem, kiedy weszła następnie do pokoju, aby zapytać, czy może przyjezdnym usłużyć obiadem — ów pan szybko odwrócił się do okna i krzyknął po angielsku: „nie trzeba!“ Wniosła z ubioru, że musi to być jakiś lord. Miała wrażenie, że prawa jego ręka jest sucha — bodaj nie miał jej wcale — rękaw wisiał, jakby „niewypełniony ciałem“ i „u dołu nic nie było“...
Gospodarstwo nie widzieli go, bo, uwiązawszy konia przy drzewie na gościńcu przed oberżą, zaraz wszedł do pokoju Francuza. Obaj rozmawiali krótko głosem przyciszonym, bo za drzwiami nic nie było słychać. Potem Francuz posłał ją po atrament i papier. Kiedy spełniła rozkaz, Francuz spytał ją, jak się nazywa — i rzekł:
— Tereso! zatrzymaj się chwilkę. Poprosimy cię o drobną przysługę.
Oczekiwała przy drzwiach. Obaj panowie wzięli po półarkusiku papieru. Usiedli przy stole. Twarzy Anglika i teraz nie widziała, bo siadł, od-