Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A ta dziewka przez jedną noc tak się z nim zaprzyjaźniła, że mi tu hece swemi żalami wyprawia. A ot, mąż chciał tu na przechowanie wziąć jakoweś pieniądze i pismo nieboszczyka dla pana szeryfa...
Obaj przybyli, jakkolwiek pastor oswoił się z wszelkim dopustem Bożym, a szeryf silił się zachować przy każdej okazji zimną krew, właściwą powadze urzędu — byli na chwilę rażeni okrutną niespodzianką. Przystąpili do kanapy i bacznie przypatrywali się nieruchomemu młodzieńcowi, zda się, śpiącemu snem zwykłym — gdyby nie ta krew, zastygła sznurkiem czerwonym na skroni i prawym policzku. Pokój zdawał się wypełniony grozą. W otwartych drzwiach stała gromada marynarzy, zwabionych krzykami służącej, nie śmiejąc przekroczyć progu, zarówno przez cześć dla trupa, jak i przez szacunek dla urzędowej osoby.
Pastor pierwszy odzyskał mowę.
— Grzech, straszliwy grzech, — wyszeptał. Odbierać sobie życie, które Pan Bóg daje nam, aby sam mógł je odebrać!
— Niewiadomo! — rzekł surowo szeryf — czy niema tu jakiej symulacji samobójstwa. Bo po „rudym Johnie* i jego małżonce można się wszystkiego spodziewać.
— Pan szeryf żartuje! — kwaśno uśmiechnął się gospodarz, podczas gdy żona jego przeżegnała się z przerażoną miną.