Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz, nie odebrawszy odpowiedzi, poszła do Lamet’a. Siadła zgnębiona.
— Możesz mnie wziąć...
— Co ci się stało?
Przez łzy opowiedziała mu o swoim zawodzie miłosnym. Powiedział:
— Nie wezmę cię teraz... Bo cierpisz i jesteś zapłakana. Porzuć swoją robotę. Przeprowadź się do mnie. Choćby dziś. Będziem spali osobno, póki nie będziesz weselsza. Ty u mnie w pokoju, ja tu na sofie.
— Nie, ja tu... Ty u siebie... Nie wejdę do ciebie, zanim nie zmienisz łóżka. Nie chcę, abyś, będąc zemną, wspominał swoje markizy.
— Zmienię w poniedziałek. Bo jutro jest niedziela.
Nie czekali jednak poniedziałku. Nazajutrz udali się do lasku Bulońskiego, który już wówczas przyciągał spacerowiczów. Joanna była niezmiernie wesoła. Szczebiotała, jak ptak. Spacerowali cały dzień. Objadali się smakołykami. Strzelali do celu. Grali bez powodzenia na loterii fantowej. Jeździli łódką po stawie. Lamet kupił Joannie pierścionek. Słowem, wydali całą gotówkę, którą młody fryzjer miał przy sobie — była to spora sumka.
Wieczorem nie wytrzymał. Noc była cudna — księżycowa. Słowiki śpiewały. Lamet pociągnął Joasię w krzaki. Oddała mu się w upojeniu.
Mieli okrutną przykrość. Podpatrzyła ich jakaś baba i solidny stary pan. Oburzyli się —