Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więźniowie dali sobie słowo, iż pierwszy, który wyjdzie, poświęci się uwolnieniu drugiego. Gubernator, któremu o tem doniesiono, polecił ich rozłączyć. Cele Bastylji były poczęści przepełnione, inne podlegały remontowi, gdyż nie były dość pewne — zdarzył się wypadek ucieczki więźnia, którego w pogoni zabito — lub już nie nadawały się do zamieszkania: śmiertelność i obłęd były wynikiem niehygienicznych warunków.
Tedy przypuszczalnego szpiega pozostawiono w Bastylji, Latude’a przewieziono na czas remontu. Przeniósł się tam opat Saint-Sovers, który odwiedzał go często i ukoił, bo więzień początkowo groził, że pozbawi się życia i nawet czynił próby samobójcze.
Wczoraj zdobył się na sprytny pomysł, którym wywiódł w pole żołnierzy. Kiedy dozorca przyniósł mu chleb i wodę, wyskoczył z celi, zatrzasnął drzwi za nim. Miał już na sobie ubranie przyzwoite — daliśmy mu je, aby go uspokoić. Przebiegł wtedy koło żołnierza na warcie, wrzeszcząc: „Gdzie jest opat Saint-Sovers?! Wzywają go do konającego, on gdzieś zawieruszył się“. Było to powiedziane tak naturalnie, iż żołnierz go przepuścił. „Czy dawno przechodził tędy Saint-Sovers?“ krzyczał przechodząc obok drugiego żołnierza. „Zapłaci mi on za tę bieganinę.“ I ten również przepuścił go. To samo uczynili jeszcze dwaj inni — ostatni przy bramie. I ptaszek się ulotnił.
Markiza mimowoli uśmiechnęła się. Zręczność Latude’a podobała się jej. Przez moment błysnęło jej w głowie, że wyzwolił się wtedy, kiedy przepowiednia jego zaczęła się spełniać: bo oto ona jest właśnie w niełasce, zmuszona drżeć o swoją władzę i miłość.