Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale oto zaszedł wczoraj fakt, który ukłuł ją już w samo serce, zabolał do żywego, zarazem jako kobietę, drżącą o miłość swoją, jak i władczynię, dbałą o potęgę. Powód do zazdrości splótł się ze zniewagą dla dumy ludzkiej. Zraniło ją i upokorzyło, że król powstał wczoraj od obiadu, spożywanego w kółku zaufanych kilku osób i przechodząc obok pikantnej panny d’Amblaimont — włożył jej za gorset, między zdobiące wydekoltowaną pierś kwiaty, bilecik. Byłaby tego nie spostrzegła — tak zręcznie to uczynił — ale dziewczę, którego naiwna cnota słynęła, jako rzadkość na dworze, spłonęło, niby róża purpurowa, ręce założyło za siebie, i bilet wypchnięty oddechem, wypadł na posadzkę. Król-figlarz zniewolony był podnieść dokument poselstwa Amora — zarumienił się przytem, jak żak, schwytany na psikusie w szkole — zerknął na markizę niespokojnie i ukrył pismo za kamizelką.
Pociągnęła go we framugę okna:
„Powiedz otwarcie, Najjaśniejszy Panie, że ci już... zawadzam.“
To „Najjaśniejszy Panie“, niezwykłe w cztery oczy, brzmiało wyrzutem. Ludwik był zaaferowany. Patrzył na nią zezem, pragnął „wypadek“ obrócić w żart i nieszczerym głosem ozwał się, ujmując ją za obie ręce:
„Czy naprawdę nie rozumiesz, Żanetto, że zrobiłem to umyślnie tak, abyś ty widziała? Chciałem pobudzić cię do zazdrości!“
Rozumiała, że kłamie. I jeszcze mocniej upadł tej chwili w jej oczach.