Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kiedy tamci odeszli — Patrycyusz Belval siadł na nizkim taboretku — prawie u nóg młodej kobiety i zaczął:
— A teraz porozmawiamy, mateczko Koralio... Więc przedewszystkiem parę słów wyjaśnienia... Będę się streszczał...
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, poczem ciągnął dalej:
— Jak pani wie, mateczko Koralio, osiem dni temu — wypuszczono mnie ze szpitala, pozwalając mieszkać prywatnie... Przez cały ten czas spaceruję sobie, jadam o ile mogę najczęściej i odwiedzam dawnych przyjaciół... Właśnie dzisiaj przed południem czekałem w kawiarni na jednego z moich dobrych znajomych... Paliłem sobie papierosy i rozmyślałem o różnych rzeczach, kiedy nagle o uszy moje obiły mi się słowa, które zwróciły moją uwagę... Trzeba pani przytem wiedzieć, że sala ta jest przedzielona drewnianą ścianką na dwie połowy... Jedna połowa przeznaczona jest dla gości kawiarnianych — druga stanowi bar... Tamci dwaj widocznie sądzili, że są sami i mówili tak głośno, że mogłem pochwycić kilka zdań, które sobie nawet zanotowałem...
Belval wyjął z kieszeni notatnik:
— Te kilka zdań, które mnie z łatwo zrozumiałych powodów zainteresowały — poprzedziły słowa o jakimś deszczu złotych iskier... Czy to pani nie naprowadza na jaki domysł?
— Bynajmniej...
— Więc niech pani słucha dalej... Aha! zapomniałem dodać, że ci ludzie rozmawiali po angielsku zupełnie wprawdzie poprawnie, ale z akcentem, zdradzającym, że ani jeden ani drugi nie są Anglikami... Oto ich słowa — wiernie przetłomaczone.
— A więc — rzekł jeden z nich — wszystko gotowe... Pan i on będziecie dzisiaj wieczorem przed godziną siódmą — na umówionem miejscu...
— Będziemy, pułkowniku. Nasz automobil gotów.