Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj, Ya-Bon, jesteś mi potrzebny.
Ya-Bon zerwał się na równe nogi, odpychając Angleę, która padła głową na stół, i chrapała najspokojniej dalej.
Na ulicy kapitan nie zobaczył iskier, ponieważ drzewa przesłaniały mu widok szerszy. W drodze do Passy Belval opowiedział Ya-Bonowi o swoich przypuszczeniach i kłopotach. Wiedział wprawdzie, że Ya-Bon niewiele z tego wszystkiego zrozumie, ale tak się już przyzwyczaił do tego powiernika biernego i posłusznego, że wtajemniczał go we wszystkie swoje troski.
— Co ty myślisz o tem wszystkiem Ya-Bon? Mnie się zdaje, że to jest ta sama historya... Prawda!
— Tak — mruknął Ya-Bon.
— A zatem bezwątpienia mateczce Koralii grozi nowe niebezpieczeństwo?
— Tak! — potwierdził znowu Senegalczyk.
— Pięknie. Ale teraz musimy się przekonać, co oznacza ten deszcz złotych iskier? Przez chwilę przypuszczałem... Słuchasz mnie ty uważnie?
— Tak.
— Otóż przypuszczałem, że jest to sygnał szpiegowski dla niemieckich Zeppelinów...
— Tak.
— Ośle jeden! właśnie że nie tak, bo jak wynika z podsłuchanej przezemnie rozmowy — sygnał ten powtarzał się już dwukrotnie przed wojną... I czy to wogóle jest sygnał?...
— Nie!...
— Idyoto!... Jakto nie?! A cóżby to takiego być mogło... Lepiejbyś milczał i słuchał!... zwłaszcza, że ja sam nie wiem o co tutaj chodzić może!...
Patrycyusz Belval uczuł jeszcze większe zakłopotanie, kiedy przeszedłszy przez ulicę de La Tour, znalazł się na rozstaju. Kilka dróg otwierało się przed nim... którąż z nich wybrać?... Żadna iskra tajemnicza nie rozświecała ciemności.
— Zapewne to już się skończyło... Spóźniliśmy się i to przez ciebie Ya-Bon... Gdybyś nie tracił