Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ogromną przyjemność, że mogłem oddać panu i pani Koralii tę drobna przysługę... A przytem i ja chciałem coś zrobić dla ojczyzny...
Zbliżył się do barki.
— Wejdźmy — rzekł Arseniusz Lupin.
Naprzeciw kabiny, w której leżały zwłoki Grzegorza, znajdowała się druga malutka kabina, której za całe umeblowanie starczył stół i prosty drewniany stołek.
Don Luis wysunął szufladę stołu i wyjął z niej list w kopercie.
— Kapitanie, oto list, który zechce pan oddać adresatowi...
— Chciałbym jednak wiedzieć, w jaki sposób pan doszedł do tego, że ten potwór nie był moim ojcem...
— Ach, to takie proste — uśmiechnął się Arseniusz Lupin — wcale nie było trzeba zbytniej przenikliwości, aby dojść do tego, że dawny Szymon Diodokis, który usiłował zbliżyć pana do Koralii, który przysłał panu klucz od furty ogrodowej i ten drugi Szymon, zbrodniarz i morderca, udający waryata — to dwaj różni ludzie...
— Ileż ja razy w szpitalu przechodziłem obok mego ojca, nie wiedząc, że to on... Biedny!... biedny mój ojciec!...
— Niech pan już przestanie myśleć o przeszłości, kiedy szczęśliwa przyszłość otwiera się przed panem... Proszę pozdrowić odemnie mateczkę Koralię, której nie miałem przyjemności właściwie poznać... I ona mnie nie zna. Może to i lepiej... Żegnam pana, kapitanie... A jeśliby pan kiedy potrzebował, gdyby trzeba było zdemaskować jakiegoś łajdaka, albo uczciwego człowieka wydobyć z matni, czy też rozwiązać jakaś zagadkę — służę panu zawsze. Postaram się, aby pan znał zawsze adres, na który można dopisać. Dowidzenia.
— Więc już musimy się rozstać.
— Tak jest. Słyszę głos pana Desmalionsa.
Może pan wyjdzie mu naprzeciw.