Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziedzińcem, gdzie mieścił się parterowy domek ze strychem.
Weszli. Przedpokój — a potem trzy pokoje w amfiladzie.
Tylko jeden z tych pokoi, drugi z kolei był umeblowany, drzwi trzeciego wychodziły na ulicę równoległą do ulicy Guimarda.
Zatrzymali się w drugim pokoju. Szymon zdawał się być zupełnie wyczerpany. Jednak po bardzo krótkim wypoczynku — podniósł się z krzesła.
— Czyś dobrze zamknął drzwi wejściowe?
— Tak jest, panie Szymonie.
— Nikt nas nie widział?
— Nikt.
— Daj mi twój rewolwer.
Stróż bez wahania podał mu broń.
— Oto rewolwer, panie Szymonie.
— A jak sądzisz, gdybym wystrzelił tutaj, czy ktoś usłyszałby huk wystrzału?
— Sądzę, że nie, ale pan tego nie zrobi!... Pan nie strzeli...
— Jeżeli mi się tak podoba...
— Pan chce się zabić?!...
— Głupi jesteś stary!...
— A więc w jakim celu miałby pan strzelać?
— Ażeby zabić kogoś, kto mi zawadza i mógłby mnie zdradzić...
— A któż to taki?
— Ty! stary idyoto... zachichotał Szymon.
Huknął strzał!... Trafiony w czoło Vacherot — zwalił się na podłogę. Strzał był celny. Stary nieżył już. Szymon uśmiechnął się z zadowoleniem.