Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pociągnął go w stronę pawilonu, mówiąc po drodze poważniejszym już tonem:
— Przedewszystkiem, mój drogi kapitanie, proszę pana o absolutną dyskrecję. Poza kilku dawnymi przyjaciółmi i poza Ya-Bonem, którego spotkałem w Afryce i który uratował mi życie, nikt mnie tutaj we Francyi nie zna pod prawdziwem nazwiskiem. Nazywam się don Luis Perenna.
Weszli obaj do pokoju, w którym spała mateczka Koralia. Don Luis rzekł:
— Jeszcze słowo kapitanie. Przybyłem tutaj z pewną sekretną misyą i za dwa dni muszę odjechać. Obowiązkiem moim więc jest uprzedzić pana, że pomimo całej mojej sympatyi dla pana i pani Koralii ani o minutę nie przedłużę mojego pobytu, od chwili gdy odnajdę 1800 worków ze złotem. Dwie te sprawy zresztą łączące się ze sobą. No a teraz proszę przedstaw mnie pan mateczce Koralii i do pracy.
Zaśmiał się dobrodusznie.
— Nie będziemy wobec niej robili tajemnicy. Nieprawdaż, kapitanie? Powiedz jej pan moje prawdziwe nazwisko. Nie obawiam się niczego. Arseniusz Lupin ma wszystkie kobiety po swojej stronie.
W pół godziny później Koralia po spożyciu smacznego posiłku znajdowała się w swoim pokoju, pewna troskliwej pielęgnacyi i dobrej straży. Patrycyusz również zajadał z apetytem, podczas gdy don Luis spacerował po tarasie, paląc papierosy jeden za drugim.
— Zatem kapitanie, zaczynamy?
Spojrzał na zegarek:
— Wpół do szóstej. Jeszcze przeszło godzina do zachodu słońca. To wystarczy.
— Wystarczy? Nie sądzi pan chyba, że zdołamy osiągnąć nasz cel w przeciągu godziny.
— Cel ostateczny nie, ale cel zamierzony na najbliższy czas osiągniemy nawet wcześniej. Godzina? Pocóż nam całej godziny? Za kilka minut będziemy wiedzieli gdzie się złoto znajduje.