Strona:Leblanc - Złoty trójkąt.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pan wynajdzie jakiś inny sposób, żeby tylko o mnie nie mówiono. Ja nie chcę, żeby o mnie mówiono.
Kapitan spoglądał na nią zdziwiony, nie mogąc zrozumieć powodu tego wzruszenia i wzburzenia nagłego.
— Nie będą o pani mówili, obiecuję to pani solennie.
— Więc cóż pan zrobi z tym człowiekiem?
— No, mój Boże — uśmiechnął się — naprzód zapytam go grzecznie, czy zechce odpowiedzieć na moje pytania, następnie podziękuję mu za to, że się tak bardzo interesował pani osobą, a potem powiem mu, że może sobie iść do stu dyabłów!...
Belval wstał:
— Pani chce go widzieć?
— O! nie... Czuję się tak bardzo zmęczoną!... Jeżeli nie jestem panu koniecznie potrzebna — to wolałabym uniknąć tej niemiłej rozmowy... Opowie mi pan później...
Kapitan nie nalegał i wyszedł z salonu. Po chwili Koralia usłyszała jak mówił:
— No, Ya-Bon, pilnowałeś dobrze naszego jeńca? Aha! Otóż i on... No, jakże się pan czuje?... Trochę słabo?... No tak, tak — Ya-Bon ma rękę trochę twardą... Cóż to? pan nie odpowiada?... Ya-Bon! ależ ten człowiek nie oddycha, nie rusza się?!... Sapristi!...
Belval wydał okrzyk przerażenia, Koralia zerwała się, aby biedz do westybulu, ale powracający kapitan zagrodził jej drogę.
— Niech pani tam nie idzie!
— Ależ pan ranny?
— Ja?...
— Pan ma krew na mankiecie!...
— To krew tego człowieka!...
— Czy on ranny?
— Tak jest, a właściwie miał krwotok ustami!... Złamanie podstawy czaszki...
— Jakto?... Czyż Ya-Bon?...
— To nie Ya-Bon!
— Więc kto?