Przejdź do zawartości

Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie się zadość. A więc on, albo ja, sprawa jest jasna.
— P. Demalion milczał chwilę, gryząc własny wąs i chodząc naokoło stołu. Wkońcu wybuchnął nagle:
— Nie! po stokroć nie, to niemożliwe! Jeśli istnieje człowiek dość potworny, żeby wykonać taką serję mordów, to nie będzie on tak głupi, żeby się sam wydać...
— Przychodząc tu, panie prefekcie, on nie wie nic o niebezpieczeństwie, które mu grozi, ponieważ nikomu na myśl nie przyszło dotąd przypuszczać nawet o jego istnieniu. A zresztą, co on ryzykuje!
— Jakto, co ryzykuje! Ależ jeśli on rzeczywiście dokonał tego szeregu zbrodni...

— On go nie dokonał bynajmniej, panie prefekcie, a dał go wykonać innym. On sam nie działa, lecz uzbraja ich rękę i doprowadza do tego, że śmierć sobie zadają. Oto jest człowiek i oto jego sposoby...
I półgłosem, jakby z niepokojem, dodał:
— Przyznaję, że nigdy jeszcze w ciągu życia mego, bogatego w przeróżne doświadczenia, nie natknąłem się na równie straszliwą osobistość, działającą z taką djabelską przebiegłością i równie zdumiewającą znajomością psychologji...
Słowa te wywołały w otoczeniu z każdą chwilą rosnące wzruszenie. Widziano wprost ową niewidzialną istotę. Hipoteza nabierała form realnych, stawała się człowiekiem. Oczekiwano go.
Nagle odgłos kroków dał się słyszeć w przedpokoju. Zastukano do drzwi.
— Proszę!...
Wszedł woźny, trzymając tacę w ręku.
Na tacy był list i jedna z tych kartek druko-