Przejdź do zawartości

Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1926).djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A teraz rozmawiajmy.
Pokój, w którym się znajdowali, był niewielki, Don Luis miał uczucie, że się dotyka prawie tego człowieka, którego nienawidził do głębi duszy. Conajwyżej metr oddzielał ich od siebie. Stół podłużny wznosił się pomiędzy nimi a oknem, którego framuga wycięta w grubym murze tworzyła niszę, jakie się widuje tylko w starych mieszkaniach.
Florencja zwróciła swój fotel tak, że don Luis nie rozróżniał dobrze jej rysów. Lecz widział w pełni twarz Gastona Sauverand i obserwował go z gorącą ciekawością i gniewem, pobudzonym na widok jego rysów młodych jeszcze, o ustach wyrazistych i oczach inteligentnych i pięknych, pomimo ostrego wejrzenia.
— A więc czekam... Niech pan mówi — rzekł don Luis tonem rozkazującym. — Zgodziłem się na zawieszenie broni, lecz tylko chwilowo, żeby panu dać czas wypowiedzenia słów niezbędnych. Czyżby się pan bał teraz! Czy żałuje pan uczynionego kroku!
Spokojny uśmiech rozjaśnił twarz Sauveranda, który odpowiedział:
— Nie obawiam się niczego i nie żałuję, że przyszedłem, gdyż mam przeczucie, że możemy a nawet musimy się porozumieć...
— Jakto porozumieć się! — rzucił się Perenna.
— Dlaczego nie!
— Sojusz sprzymierzenia pomiędzy panem a mną!
— Dlaczego nie! Myśl ta przychodziła mi już po kilkakroć, dziś zaś wydaje mi się możliwą do urzeczywistnienia, od kiedy przeczytałem pańską deklarację w dziennikach, głoszącą niewinność pani Fauville. Czy wierzy pan w to naprawdę?