Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   401   —

— Dochodzenie już zostało zrobione przez Lupina, możemy być tego pewni i wkrótce już dowiemy się o wynikach. Słyszy pan? Uderza dziewiąta godzina.
W tej samej chwili usłyszano warczenie samochodu. Słyszano, jak samochód zatrzymał się przed domem, po chwili zaś rozległ się głos dzwonka.
Rozkazy już były wydane. Wpuszczono gościa natychmiast. W drzwiach ukazał się don Luis Perenna.
Jakkolwiek dla Valenglaya i prefekta nie było to niespodzianką, mimo to jednak doznali wrażenia, jak gdyby rozgrywały się wobec nich rzeczy, przechodzące miarę ludzką.
— Więc cóż? — wykrzyknął żywo prezydent ministrów.
— Sprawa załatwiona, panie prezydencie.
— Schwytałeś pan tego bandytę?
— Tak jest.
— Do stu piorunów, z pana nie byle jaki pasażer! — mruknął Valenglay.
— I jak się rzecz ma z owym bandytą? — dodał. — Musi to być widocznie jakiś trudny do ujarzmienia kolos?
— Kaleka, panie prezydencie, degenerat... Odpowiedzialny oczywiście za swoje czyny, ale lekarze będą mogli skonstatować u niego schyłek życia, wyschnięcie mlecza pacierzowego, tuberkulozę itp.
— I tego to człowieka Florentyna kochała?
— Ach, panie prezydencie — wykrzyknął don Luis z mocą. — Florentyna nigdy nie kochała tego nędznika. Litowała się nad nim, jak nad człowiekiem, skazanym przez lekarzy na bliską śmierć i z litości tylko nie pozbawiała go nadziei, że w przyszłości, kiedyś może odda mu swą rękę. Litość kobiety, panie prezydencie, litość, dająca się bardzo łatwo zrozumieć, albowiem Florentyna nigdy nie przeczuwała nawet, jaką nędzną rolę odgrywał ten osobnik. Uważając go za uczciwego oddanego sobie człowieka, znając jego nadzwyczajną inteligencyę i spryt, zasięgała u niego rad i pozwalała się mu kierować w walce, podjętej o ocalenie pani Fauville.