Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   293   —

a wszak zebranie u prefekta odbędzie się o godzinie piątej.
— I pan chce tam być koniecznie?
— Bardziej niż kiedykolwiek. No... siadaj!
Popchnął go ku jednemu z ostatnich wagonów. Pociąg ruszył i wkrótce zniknął w tunelu.
Wtedy don Luis rzucił się na jedną z ławek w poczekalni i przesiedział tam ze dwie godziny, udając, że czyta dzienniki, ale mając oczy otwarte i umysł przytłoczony uporczywem pytaniem, które po raz już nie wiadomo który zjawiało się przed nim z coraz większą natarczywością:
— Czy Florentyna jest winną...

Była punktualnie godzina piąta, gdy drzwi gabinetu pana Desmalions’a otwarły się przed komendantem hrabią d’Astrignac’iem, panem Lepertuis’em i sekretarzem ambasady amerykańskiej. W tym właśnie momencie ktoś wszedł do przedpokoju i wręczył odźwiernemu bilet.
Odźwierny rzucił okiem na bilet i porozumiawszy się z grupką osób, znajdującą się w tymże przedpokoju, oświadczył krótko:
— Pan nie został na posiedzenie wezwany.
— To nic. Proszę zaanonsować don Luisa Perennę.
Jakodyby prąd elektryczny przeniknął obecnych, z pośród których jedna osoba wysunęła się naprzód:
Był to Weber.
Dwaj ci ludzie zmierzyli się wzrokiem, zaglądając sobie do głębi duszy. Don Luis uśmiechnął się z nieopisanym wdziękiem, Weber zaś był blady, drżały mu wargi z wściekłości i widocznem było, że czyni nadzwyczajny wysiłek, aby nad sobą zapanować.
Oprócz niego znajdowało się jeszcze w przedpokoju dwóch reporterów i czterech agentów.
— Do licha! — pomyślał don Luis. — Ci panowie dla mnie tu przybyli, ale zamieszanie, jakie wywołałem wśród nich pojawieniem się tutaj, dowodzi, iż przypuszczali, że nie będę miał odwagi tu się pokazać. Czy zechcą mnie aresztować?
Weber nie ruszał się z miejsca, ale na twarzy