Strona:Leblanc - Zęby tygrysa (1924).djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   142   —

nocy. Te same spóźnione odgłosy dorożek i samochodów. Te same gwizdki lokomotyw. Ta sama cisza. Noc minęła. Nie było żadnego alarmu, żadnego wypadku.
O świcie dzienne objawy życia poczęły się budzić i don Luis w swoim okresie czuwania słyszał tylko w pokoju monotonne chrapanie swego towarzysza.
— Czyżbym się pomylił? — myślał. — Czyżby wskazówki znalezione w 8 tomie Szekspira miały inne znaczenie? Czy może odnosiły się one do wydarzeń z roku przeszłego, tylko data była podobna? Mimo wszystko ogarniał go jakiś niepokój w miarę jak światło dzienne poczęło się przedzierać do wnętrza. Przed dwoma tygodniami również nic się nie zdarzyło takiego, co mogłoby być ostrzeżeniem przed mającym nastąpić wypadkiem, a jednak o świcie dwie ofiary zbrodni leżały martwe... i to pod jego okiem...
O godzinie siódmej zawołał:
— Aleksandrze!
— Hę? Co, szefie?
— Czy żyjesz jeszcze?
— Także pytanie! Czy żyję?
— Jesteś tego pewnym?
— To dobre sobie! Skoro pan żyje, dlaczegobym ja miał nie żyć?
— Ach, na mnie także kolej przyjdzie. Mając do czynienia z bandytami tego rodzaju!...
Przekamarzali się jeszcze z godzinę, następnie Perenna podniósł jedną z rolet i otworzył okno.
— Być może, Aleksandrze, iż żyjesz, ale w zamian za to...
— W zamian za to?...
— Pozieleniałeś całkowicie.
Mazeroux uśmiechnął się z przymusem.
— Istotnie, szefie — powiedział — Przyznam się, że kiedy byłem na straży w czasie twego wypoczynku, nie czułem się zbyt dobrze.
— Bałeś się?
— Aż do czubka głowy!
Urwał, zauważywszy na twarzy Perenny nagłe zdumienie.