Przejdź do zawartości

Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bycie nasze kapłan w pełnym ornacie; jest to człowiek nie młody, o miłym, dobrotliwym uśmiechu. Poseł oddaje nas pod jego opiekę, znika za bramą, a stary kapłan, nazwiskiem Sasa, obejmuje przewodnictwo.
Już z daleka słyszę dobywający się z wnętrza świątyni szum, podobny do rytmicznego przewalania się fal w morzu, a gdy się zbliżamy, szum staje się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Jest to klaskanie w dłonie. Minąwszy wielką bramę, widzę tysiące pielgrzymów, stojących przed ową olbrzymią budowlą, którą poprzedniej nocy widziałem; nikt nie wchodzi do wnętrza, wszyscy stoją przed bramą, ozdobioną smokami i każdy wrzuca swe dary do skrzynki ofiarnej na progu świątyni; jedni drobne monety, drudzy najubożsi, garście ryżu. Potem uderzają w ręce, schylają na progu głowę i w pobożnem skupieniu zwracają wzrok do hali modlitewnej i dalej jeszcze, do miejsca najświętszego. Każdy z pielgrzymów spędza tu tylko kilka chwil i uderza cztery razy w dłonie. Ponieważ jednak jest ich tu tysiące, klaskanie owo brzmi jak szmer wodospadu.
Minąwszy tłumy pobożnych, przechodzimy na drugą stronę hali i stajemy u stóp szerokiego przedsionka o żelaznych stopniach, prowadzących do miejsca świętego, — stopniach, których jak mi powiedziano nie dotknęła noga Europejczyka przedemną. Na pierwszym przestanku oczekują na nasze przyjęcie kapłani świątyni w pełnych ornatach. Są to mężczyźni rosłego wzrostu, ubrani w purpurowe i szkarłatne, jedwabne szaty, haftowane w złote smoki.