Strona:Lafcadio Hearn - Lotos.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słońca odsłania się i nagle przez powietrze przedziera się snop promieni, mieniących się barwą opali i cudownego fioletu, szczyty drzew poczynają płonąć, stają się złote, a niemalowane fasady budynków z tej strony rzeki zamieniają barwę swego białego drzewa na blask nieporównany.
Wzrok mój biegnie za długą Ohashigawą, przez most o licznych filarach, do wysoko zbudowanego statku z podniesionym żaglem, który, wyidealizowany mgłą poranku, wydaje mi się cudownem, fantastycznem marzeniem, niby złotym duchem, wiszącym jak chmura na tle lekko błękitnego światła.
Od wybrzeża rzeki, tuż za moim ogrodem, dolata ku mnie głośne klaskanie w dłonie—raz, dwa, trzy, cztery; ale osoba klaszcząca zasłonięta jest krzewami. Prawie równocześnie, na kamiennych schodach po drugiej stronie rzeki, widzę schodzących mężczyzn i kobiety, wszystkich z niebieskiemi chustkami za pasem. Myją sobie twarz i ręce, płukają usta, — przygotowując się do modlitwy porannej. Potem obracają się twarzą na wschód, klaszczą cztery razy w dłonie i modlą się. Takie samo klaskanie daje się słyszeć także z długiego, wysokiego, białego mostu, niby echo, i z dalekich, wdzięcznych, sierpowatych łodzi, łodzi dziwnych, w których stoją bosonodzy mężczyźni, z twarzą zwróconą na wschód. Klaskanie wzmaga się coraz bardziej, i brzmi nieprzerwanie i ostro, gdyż cała ludność wita wschodzące słońce. — O-Hi-San! pani ognia, — Ama-Terasu Oho-mi-Kami, pani wielkiego światła, Konnichi-Sama! Bądź pozdrowiona rozdawczyni światła! Cześć ci i chwała za to cudowne słońce, które