Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brazili sobie ducha nie mającego oczu, tylko oczodoły.
Chyba na całym świecie nie było w tej chwili bardziej przerażonych dzieci od nas, kiedy tak staliśmy w tę sierpniową księżycową noc w starym sadzie Kingów.
Nagle coś zeskoczyło z gałęzi wierzby i zalśniło u naszych stóp. Jednogłośny krzyk przerażenia rozdarł panującą dokoła ciszę. Napewno rzucilibyśmy się teraz do ucieczki, gdyby było dokąd uciekać. Ale przecież dokoła nas panowały ciemności i każde z oddzielna odczuwało paniczny strach, że w ciemnościach tych coś tajemniczego się kryje. Po chwili dopiero przekonaliśmy się ze wstydem, że z owej gałęzi zeskoczył poprostu Paddy.
— Pat, Pat, — zawołałem, podnosząc go z ziemi i doznając ulgi przy zetknięciu się z jego miękką jedwabistą szerścią. — Zostań z nami, stary przyjacielu.
Ale Pat jakoś nie miał ochoty. Wydostał się z mego uścisku i w kilku bezszelestnych susach zniknął wśród wysokiej trawy sadu. W tej chwili nie był już tym naszym zadomowionym przyjacielem kotem. Był stworzeniem zupełnie obcem, dzikiem zwierzęciem, szukającem wśród sadu własnych kocich dróg.
Nagle księżyc wyłonił się z za obłoku, lecz to jeszcze bardziej pogorszyło sytuację. Cienie drzew stały się wyrazistsze, poczęły poruszać się i tańczyć, gdy wiatr naginał we wszystkie strony gałęzie drzew. Stary dom mieszkalny ze swą straszną tajemnicą, znaczył się bielą na tle czarnych pni jodeł. Byliśmy strasznie zmęczeni, lecz nie mogliśmy usiąść, bo trawa była wilgotna od rosy.
— Rodzinny Duch ukazuje się tylko we dnie, — wyszeptała w pewnej chwili Historynka. — Podczas dnia nie bałabym się ducha, ale w nocy wydaje się on całkiem inny.
— Duchy wogóle nie istnieją, — rzekłem z przekona-