Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze, gdyby mieli konie wolne. Obiecywała płacić za lekcje muzyki Djany, ale teraz mowy o tem być nie może. Nic nie uczyni dla takiej dzikiej kozy. Wyobrażam sobie, co się tam działo dziś rano. Panna Barry jest bogata, i rodzina pragnęłaby żyć z nią w zgodzie. Pani Barry nie zwierzała mi się z tem, co prawda, ale zbyt dobrze znam naturę ludzką, bym nie rozumiała się na rzeczy.
— Jakaż ze mnie nieszczęśliwa istota! — skarżyła się Ania. — Z mojego powodu doznają przykrości moi najserdeczniejsi przyjaciele... ci, dla których gotowa byłabym własnej krwi utoczyć. Czy pani mogłaby mi powiedzieć, dlaczego się tak dzieje?
— Dlatego, że jesteś zbyt wielki trzpiot i nie zastanawiasz się wcale. Nie zastanawiasz się ani na chwilę, gdy ci jaki pomysł strzeli do głowy, czy należy tak postąpić, czy też nie!
— Ach, ależ to właśnie jest najprzyjemniejsze — zaprotestowała Ania. — Nagle zaświta ci w mózgu jakaś myśl niezwykła i natychmiast pragniesz ją w czyn wprowadzić. Jeśli się nad nią zastanowić, cała przyjemność pryśnie. Czy pani nigdy nie doznawała czegoś podobnego?
Nie, pani Linde nie znała podobnych wrażeń, to też poważnie potrząsnęła głową.
— Należy się nauczyć zastanawiać, Aniu. Powinnaś pamiętać o przysłowiu: „Spójrz, zanim skoczysz“, szczególniej do łóżka w gościnnym pokoju.
Pani Linde roześmiała się ze swego łatwego dowcipu, lecz Ania pozostała przygnębiona. Nie widziała nic śmiesznego w sytuacji, która wydawała jej się bardzo poważną. Pożegnawszy panią Linde, udała się poprzez zamarzłe pole ku Sosnowemu Wzgórzu. Djana spotkała ją we drzwiach kuchni.
— Czy ciotka Józefina była bardzo obrażona o to, co się stało? — pytała szeptem.
— O tak — odszepnęła Djana, tłumiąc śmiech i rzucając poza siebie trwożliwe spojrzenie ku zamkniętym