Strona:Krwawe drogi.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ziemi i pod ziemią działo się coś ponurego. Huczało coś i warczało w jej wnętrzu od czasu do czasu, niby pomruk gniewu pańskiego.
A słońce szło sobie po niebie, lejąc na pożogę ziemi gorąco niebieskie — wspaniałe, płomieniste, poczwarne w swem niemiłosierdziu.
Naraz zatętniało zdala. Chłopi apatycznie zawrócili głowy. Lecz jeszcze nic nie było widać. Ale tentent wzmagał się, stawał się coraz wyraźniejszy. Gromady psów rzuciły się w tamtą stronę jak zwaryowane, a trwoga zakołysała tłumem.
— Jadom...
— Psy ruskie lecom... bedom nas gnać.
— O Jezu, Jezu miłosierny ulituj się!...
— O — o — o! — zastękał tłum.
— Pogoniom nas na Syberyom, na lody, na śmierć...
— O katy...
— Od głodu, ognia i wojny — łkał śpiew gdzieś od środka taboru.
Najbardziej obojętni mężczyżni zawodzili, najbardziej znużeni pomstowali, albo padali na kolana i wyciągali ręce do nieba. Ten klęczał, ów bił się w piersi, inny wczepił palce we włosy i targał je jak oszalały. Z niektórych wozów wyskakiwali ludzie i, ogarnięci strachem, pędzili przed siebie, wywracali się, klęli, ryczeli.
W jednej chwili wszystko zamarło. Stała