Strona:Krwawe drogi.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten miał cały naród za sobą — wybuchnął.
— Nieprawda — szyderczo skrzywiła usta. Nie wierz temu. Była nas garść, otoczona niepewnymi przyjaciółmi i tłumem wrogów. Nieprawda. Nieraz on, gdy wątpił, padał na kolana i w modłach szukał siły.
— Ja chcę mieć siłę, nie w sobie, ale poza sobą, faktyczną, realną.
— Ufaj...
— Och ciężko nad wyraz... Już drugi rok trwa ta targanina i coraz głębsze poczucie, że jest źle.
— Tyś nie przegrał.
— Nie o mnie tu mowa. Ja dzisiaj mogę zginąć... byleby...
— Znowu gorycz mówi przez ciebie. Tyś jest jedyny!
— Oszczędźcie mi tych hołdów, uginam się pod nimi...
— Wybacz... nie dlatego mówię, co inni... stara już jestem. Nic mnie nie nęci, nic mi oczu nie zamąca. Ale mówię ci prawdę. Od roku tu na ciebie czekamy. Działanie twoje jest ważne.
— Ale cóż dalej, co teraz. Kraj jest wolny, kraj mógłby dokonać dzieła...
— Czekaj. Zdaj się na losy, które nie były ci wrogie.
— Na los zdaje się bankrut.
— Wytrwaj. Swiat przemienia się teraz w oczach. Dorastaj z twymi bohaterami.
— Tymczasem pioruny ucichną...