Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbladłą twarzyczkę do samej ściany, nie był wstanie oczu podnieść ponownie.
— To, com widział przez chwilę, — myślał sobie, — nigdy, nigdy nie wyjdzie z mej pamięci. O! Stwórco! — zawołał, — jakże w tej chwili zazdroszczę ślepym, którzy nie są w stanie widzieć takiego nieludzkiego okrucieństwa.
Mayles patrząc jednocześnie na panującego nad sobą królewicza, myślał sobie.
— Dzięki Bogu! widocznie, że mu zaczyna być lepiej. Wprzód dawniej krzyczał by że jest królem, chciałby używać swej władzy, aby uwolnić nieszczęśliwe, a teraz milczy uparcie. Widocznie choroba przechodzi.
Tegoż dnia przyprowadzono do więzienia wielu nowych aresztantów.
Z rozmowy z nimi, król przekonał się bardziej jeszcze o niesprawiedliwości ówczesnych sądów.
Opowiadania nieszczęśliwych torturowały biedne serce króla.
Zaczął błagać Maylesa, aby uciekał wraz z nim z więzienia.
— Muszę co prędzej — mówił — wstąpić na tron, aby uwolnić te nieszczęsne ofiary.
Mayles widząc to, myślał:
— Biedny chłopczyna. Cierpienie jego przechodziło, a przejścia te gwałtowne na nowo pomięszały mu zmysły.
Król zaś mówił:

— Pragnę odmienić te okrutne nieludzkie prawa. Teraz rozumiem, jak ważnem i doniosłem jest, aby monarchowie poznawali życie swego narodu. Winni nie tylko uczyć się praw swego kraju, ale i praw ludzkości, oraz praw najwyższych — miłosierdzia.