Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Boże! — rzekł — mam prawie-że takiego samego chłopaka. Jaki dobry, pieszczoch, a jak mnie kocha! A no i żona moja poczciwa kobieta z kośćmi. Gdyby tak tego nicponia spotkała, nakarmiła by go, napoiła. Ja wiem, że w więzieniu nie będzie dobrze temu sierocie. Więzienie do niczego dobrego nikogo nie doprowadzi. Wierzaj, że może chciałbym z całego serca dopomódz sierocie, zgubić to mnie jednak może!
— Nie zgubi! — dodał Mayles — Powiedz, że malec wyrwał ci się, gdyś mi go gwałtem zabierał! Nie mogłeś sam jeden dać sobie ze mną rady! Sam widzisz jak jestem silny. Gdybym tylko zechciał odebrałbym ci chłopca!
— Więc dobrze! — rzekł po chwili policjant walcząc ze sobą. — Zabieraj chłopca i ruszaj z Bogiem. Ale prędzej, prędzej póki nas nikt nie widzi.
— Dzięki ci, żeś ocalił sierotę, — odrzekł Mayles. Zapewniam, że nic ztąd złego dla ciebie nie wyniknie. Sam sędzia na sprawie był po stronie chłopca. Nie zasmuci go wieść, że ci go zabrałem.

Policjant udał się w jedną stronę, Mayles zaś wraz z królem skierowali się w stronę zajazdu.





XXII.

Obcy wśród swoich.


Przybywszy do zajazdu, Mayles nakarmił malca, rozkazując mu, aby odpoczął. Następnie włożył nań ubranie, nabyte przezeń na moście Londyńskim, gdzie również kupił sobie dwóch osłów.