Przejdź do zawartości

Strona:Królewicz - żebrak wg Twaina.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mayles zaczął krzyczeć i wołać właściciela zajazdu. Spostrzegłszy wchodzącego sługę z śniadaniem, w jednej chwili pochwycił go za kołnierz, trzęsąc nim silnie.
Sługa z początku zamilknął, poczem zaczął opowiadać.
— A no, było tak. — Tylkoś pan poszedł, przybył jakiś nieznajomy, wołając na księcia, aby szedł na tamten koniec mostu, bo tam go właśnie miał pan oczekiwać. — Chłopczyna przetarłszy oczy i mrucząc, że mu wyspać się nie dają wdział na siebie nędzną swą odzież i poszedł z nieznajomym.
— Ty głupcze jakiś! wołał Mayles, jakże lekko można cię podejść. — Ja się nie pytam, masz szukać księcia, rozumiesz. — A któż to, zapytał po chwili Mayles, oglądając ponownie łóżko, nakrył go tak umyślnie prześcieradłem, jakby ktoś pod nim spoczywał? — To sprawa tego nieznajomego — zauważył Mayles — czy on tylko przychodził tu sam.
— Sam panie, — odrzekł służący.
— Przypomnij sobie, proszę, dokładnie, przekonywał Mayles.
— Przypomniałem, — rzekł służący. — Skoro tylko weszli na most przyczepił się do nich jakiś kaleka!
— Co dalej... co potem! — wołał Mayles.
— Zniknęli w tłumie! — Nie widziałem już nic więcej, zresztą, zawołał mnie gospodarz?
— W którą stronę się udali? — pytał Mayles.
Po otrzymaniu objaśnień, Mayles, jak szalony wybiegł z pokoju, przeskakując po kilka schodów na raz.
— Jestem przekonany, zawołał — iż porwał go ten sam łotr, który mianował się jego ojcem. Niech się stanie co chce, a ja go odszukam! — Tak!