— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć. — Świece nadarmo się palą; nie przychodzi.
— Zaraz przyjdzie. Zresztą możesz sobie odejść do stu djabłów, jeśli cię to nudzi.
Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do lustra i wyszczerzył do siebie zęby. Miał w tej chwili wstrętną twarz, jak jaki chiński bożek, którego ktoś nagle pociągnął w tył za warkocz.
— Czyste?
Miss Śmierć podniosła do oczu szyldkretowe pincenez z herbową koroną, ruchem wersalskiej markizy, która ogląda z pogardą chudość łydek nowego kochanka.
— All right!... czyste... „Jak trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niepłodnej...”
Każda Śmierć ma nałogową pasję do Pisma świętego.
Potem, tym samym ruchem, wyjęła sobie z zawias szczękę i spojrzała w nią pod światło.
— Moim także niczego nie brak. Garnitur jest stylowy, à la Rops. Boecklin podle robił, straszył ludzi.