Strona:Konfederat.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Popiel chciał się ze złości w łysinę uderzyć, ale ręka jego była bezwładna jak kloc drzewa. Gryzł wąsy i wargi i sapał za dwunastu. Długi czas milczeli obaj. Już na dworze zupełnie pobielało.
Bednarz wstał z ławy.
— Gdzie idziecie? — zapytał Popiel.
— Zbierać się na targ do Jarosławia — odparł bednarz.
— Poczekajcie, trzeba coś zrobić, coś uradzić... przeklęty dereniak!
— Niema innej rady. Dla mnie droga do Lublina, dla was rumianek.
— Możebyście tak jako bednarz poszli i powiedzieli, że Marcin Popiel upił się na dereniaku i sam nie mógł... Nie, nie... lepiej powiedzcie, żem umarł, żem zwaryował, powiesił się i utopił — jęczał nieszczęśliwy potomek królewski. Bednarz na to nic nie odpowiedział, tylko zaczął się na targ wybierać. Popiel był w rozpaczy.

— No, to czekajcie, — zawołał — trzeba coś zrobić, niema ani chwili do stracenia. Dam wam wszystko, co chcecie, pismo i papiery moje rodowe. Ale Szymonie, na rany Ukrzyżowanego, przysięgnij mi, że w drodze nie splamisz mego klejnotu[1], przysięgnij, że w karczmie nic nie ukradniesz, że przed każdą figurą zdejmiesz czapkę,

  1. Każdy ród szlachecki ma swój znak, herb, klejnot.