Strona:Klemens Junosza Wybór pism Tom V.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ka zjeść, zamiast gryść go po kawałeczku, powoli... Szlachcic już nie krzyczał, tylko sapał, Mojsie i Icek mieli mocne poty, a twarze ich stały się całkiem czerwone, jak gotowane raki. To jest praca, bardzo ciężka praca, kto tego nie zna, ten nie rozumie, a kto nie rozumie, to nie zna.
Taki interes ma dwie części: jedna jest gadana, druga pisana, ale przy pisanej bywa także duże, bardzo duże gadanie. Pióro z ręki leci pod stół, z pod stołu znowu do ręki, zadatek co się pokazuje, to się chowa, zupełnie tak samo jak słońce, i wtenczas dopiero człowiek doznaje pewnej ulgi, wtedy dopiero czuje cokolwiek powietrza w piersi, gdy może powiedzieć: „Siojn, niech ja stracę“! Wówczas z głowy jego spada wielki kamień, z pleców cała góra się zwala... Jest mu lekko, oddycha zupełnie jak człowiek ciężko chory, po powrocie do zdrowia.
Kiedy Icek i Mojsie powiedzieli siojn, to im góry z pleców pospadały, ale zarazem uczuli taką czczość, takie ściskanie w dołku, że postanowili zaraz pójść do karczmy i napić się wódki — tylko wyniknęła pomiędzy nimi kwestya, kto za nią zapłaci? Icek wcale nie chciał ponosić na to wydatku, a Mojsie zupełnie nie miał chęci; wprawdzie jako wspólnicy mogliby kupić sobie gorzałki do współki i to byłoby sprawiedliwie, ale po wielkim namyśle uznali, że będzie dużo sprawiedliwiej jeżeli wódki da szlachcic. Zrobił doskonały interes, dostanie pieniądze za sześć lat z góry, dla czego więc nie ma poczęstować dwóch poczciwych ludzi? Pokrzepił