Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pozostawiwszy na stole rozbity zegar, pan Mikołaj co prędzej na ganek wybiegł, aby gościa swojego powitać. Wybiegł tem skwapliwiej, że z Symplicyuszem łączyła go dawna przyjaźń i wieloletnia znajomość...
— Jak się masz stary! jak się masz! — zawołał, rzucając mu się na szyję. — Tak dawno cię już nie widziałem, sądziłem, że zapomniałeś, w której części świata znajduje się Maciejów.
— Nie mogłem, jak cię kocham, panie Mikołaju, nie mogłem... interesów mam mnóstwo...
— A jak się stęskniłem do ciebie. Nawet powiedziawszy prawdę to i potrzebny mi byłeś...
— Jestem tedy... jeżeli potrzeba nie minęła... Czem mogę służyć?
— Takżeś zachciał! Zdrożony, zmęczony jesteś, a jabym cię interesami trapić miał... Chodź-że przedewszystkiem, spocznij, usiądź... Panno Weroniko! Weronisiu! Każno zaraz gorącej kawy podać. Siadaj-że no, mój Symplicyuszu kochany, kości rozprostuj.
— Cóż tu słychać u was?
— Jak zwykle, źle słychać, kłopoty, powiadam ci, zmartwienia, dnia spokojnego człowiek nie ma...