Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic mi nie jest — jadę, bo mi się tak podoba... Jestem także pełnoletni i także mi wolno robić co tylko zechcę.
— Nie przeczę... ale co to wszystko znaczy? Skąd gniew na mnie, com ci zawinił?
— A tak! Ze mną mówisz inaczej — a postępujesz inaczej. Słyszę oto, że córkę wydajesz za mąż.
— Taka była jej wola.
— Winszuję, winszuję... Piękny chłopak, elegant... ale nie zazdroszczę... bądź pan zdrów... odjeżdżam.
— Ależ Symplicyuszu...
— Nie ma żadnego Symplicyusza, nie ma przyjaciela... nie ma! Do widzenia!
— Do licha starego! co się z tobą stało, — zawołał pan Józef i gwałtem prawie pociągnął Symplicyusza ku drzwiom, — chodź-że do mnie, powiedz o co masz pretensyę, porozumiejmy się.
— Trudno to będzie. Skrzywdziliście mnie, zdradzili! nie godzi się tak robić.
— Ależ...
— Skrzywdziliście i już...