— Doskonale...
— Bije?
— Jak zegarek...
— O tem nie wątpię... ale czy pamięta pani, co mówiłem przed wyjazdem? Czy się pani już zakochała?
— Niestety... już — odrzekła, spuszczając oczy figlarnie.
— A to wybornie! tak to lubię... pozwól-że pani, że ucałuję tę śliczną rączkę... Byłem pewny, że się pokochacie... ale gdzież on jest, ten szczęśliwiec, ten wybraniec losu? gdzie się ukrywa?...
— Pół godziny temu odjechał.
— Dokąd? po co? Będąc kochanym przez panią... odjechał? Ależ on powinien nie ruszać się stąd... Dokąd-że pojechał, panno Michalino?
— Do Maciejowa.
— Po co?
— Ależ on tam mieszka.
— Witold? co pani mówisz?!...
— Nie mówię o panu Witoldzie, ale o panu Karolu.
— A cóż pan Karol ma znów do tego? — zapytał stary szlachcic, otwierając oczy szeroko.
Strona:Klemens Junosza - Zagrzebani.djvu/250
Wygląd
Ta strona została skorygowana.