Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 35 —

słać ze dwie pary koni, żeby choć doktorów było czem wozić.
— Oj, to, to! wielmożny panie, naszymi nie pośpieszy. Zaraz idę, chłopak konny wnet będzie.
— Czekajże jeszcze, panie Pakułowski. Czy pani pieniądze ma?
— Wątpię bardzo; jeżeli co jest, to u pana w biurku, ale i tam zwykle obrzednio, skręt o grosz zawsze.
— No, jakoś się poradzi.
— Chwała Bogu, że wielmożny pan tu jest. Chwała Bogu, chociaż jedna głowa; bo ja, prawdę powiedziawszy, jak się to nieszczęście stało, tom zgłupiał, że nie wiem, co robić, ani jak się obrócić.
W pokoju rannego była zupełna cisza. Trzy kobiety siedziały przy łóżku, opodal chudy żyd, ze śpiczastą brodą, w okularach, stał nad szaflikiem lodu i, mając duży kawał płótna w ręku, kombinował, jak lód w płótno zawinąć.
Zmrok się już robił, ale jeszcze na poduszce, na której opierała się głowa nieszczęśliwego, widać było duże czerwone plamy krwi.
Pan Piotr wszedł po cichu, na palcach, tak, że go nikt nie zauważył; stał przez kilka minut w milczeniu, poczem zbliżył się do pani Jastrzębskiej i ujął ją za rękę.