Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 305 —

da, to się zawsze przyjąć musi; trzeba tylko zacząć, impuls dać, wskazać drogę.
Nieraz dyskusye z ciotką, która z zasady oponować lubi i do wszelkich nowatorstw nie ma przekonania, przybierają charakter sprzeczki.
— Szaleńcy jesteście! — mówi — z księżyca chyba spadacie! poezya wam w głowie! Z tego chleba nie będzie. Oni będą zajmowali się jakimś tam przemysłem, a wy sami chyba będziecie musieli iść z sierpem na zagony.
— Niech się ciocia nie obawia... pójdą chętniej jeszcze, niż teraz.
— Tak, i bajeczne ceny płacić sobie każą.
— Dlaczego?
— Bo się spanoszą, bo będą mieli pieniądze, nabiorą fanaberyi, grymasów. I dziś już w głowach się przewraca ludziom... sami nie wiedzą, czego chcą.
— Niechże ciocia pozwoli wytłómaczyć sobie.
— Ale nawet słuchać nie myślę. Chcecie głupstwa robić, to róbcie, lecz pamiętajcie, żem was ostrzegała. I bez tego nie słodkie życie was czeka.
Oczywiście, nie słodkie; pan Jan dobrze wie o tem; od dnia śmierci stryja dźwiga na swoich barkach ciężar duży. Można było od razu postawić się dobrze, kosztem odstąpienia jednego folwarku, — ale pozbycie się Królówki wycisnęłoby dużo, dużo łez z czarnych oczu,