Strona:Klemens Junosza - Za mgłą.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 5 —

— Widać bogaty.
— Istotnie, dość zamożny, chociaż znów nie taki Krezus, za jakiego się przedstawia.
— I cóż się stało?
— A no, czekajże końca. Przedewszystkiem zaprosiłem go na obiad. Byłem trochę zakłopotany z tego powodu, bo zdawało mi się, że zwyczajny szlachecki obiadek nie przypadnie do gustu takiemu panu, dla którego zbudować kilka mil drogi żelaznej a wypalić cygaro, to wszystko jedno, ale ostatecznie nie mogłem inaczej postąpić. Żona dodała coś nad program i jakoś się złożyło. Widziałem, że gość mój był bardzo rad z przyjęcia, a apetyt miał niezły, gdyż na trzęsącej bryczce pocztowej, po drodze pełnej dziur i wybojów, użył trochę lokomocyi. Po obiedzie przyjechali do mnie dwaj sąsiedzi, rozmowa potoczyła się żwawo o archeologii, o finansach i stosunkach ekonomicznych. Pan Topaz mówił płynnie, gładko i ciągle powracał do ruin, które mu się tak podobały. Po obiedzie pojechaliśmy wszyscy, aby je obejrzeć. Ładnie wyglądają, jak widzisz.
Zatrzymał konia, młody człowiek uczynił to samo. Znajdowali się na szczycie dość wyniosłego wzgórza, skąd widać było zwaliska, jak na dłoni.
— Przypatrz się.
— Rzeczywiście, malowniczy widok.