Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 190 —

Już tylko dziesięć minut brakło do dwunastej godziny, ostatecznego terminu rozstrzygnięcia sporów antrepryzy, gdy pan B. M. Silberbaum przestał krzyczeć, wydobył z pugilaresu trzy banknoty po dwadzieścia pięć rubli i wetknął je w trzy wyciągnięte ręce swych przyjaciół.
W jednej sekundzie fizyognomie wszystkich czterech licytantów zmieniły się nie do poznania.
Gwałtowny ogień, zacietrzewienie się, zapał, gorączka, wszystko zniknęło naraz i ustąpiło miejsca wyraźnemu znudzeniu i apatyi.
Licytanci, wchodząc do sali, mieli takie miny śpiące, tak im się usta otwierały do ziewania, jak gdyby myśli ich nie zajmowała antrepryza, lecz pierzyna.
Na twarzach ich malował się wyraz znudzenia; dawali poznać, że jeżeli przyszli na licytacyę, to nie tyle dla interesu, ile w celu podtrzymania tradycyj narodowych i trochę przez grzeczność dla zarządu lecznicy.
— Nie ma bardziej niepewnego artykułu, jak serwatka — mówił jeden półgłosem, ale tak, żeby go słyszano.
— Kwaśne życie przy takim interesie — dorzucił drugi.
— Jabym wolał handlować naftą.
— A ja mydłem.
— I to niewiele warto.
— Na czem dziś można zarobić?
— Gorzkie życie... pfe!