Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 168 —

aby się po trudach uciążliwej podróży wywczasować mogli.
Babka i wnuczka spały o godzinę dłużej niż zwykle, ale już o ósmej ukazały się w stołowym pokoju ubrane, gotowe do przyjmowania gości. Babka odbyła długą konferencyę z kucharką, aby ułożyć projekt najwystawniejszego obiadu, na jaki się na wsi, odciętej od świata, zdobyć można; kilkakrotnie chodziła sama do kuchni i spiżarni, dziadek zaś, włożywszy okulary, zagłębił się w czytanie gazet, przez pana Jana przywiezionych. Dopiero koło południa goście warszawscy wstali. Deszcz nie ustawał, niebo było wciąż szare i pochmurne, woda nie ustępowała z niżej położonych z pól i łąk, przeciwnie, zdawało się, że wciąż jeszcze przybywa, jakby zasilana przez niewidzialne tajemnicze źródła.
Pani Ewelina wspominała o wyjeździe, lecz dziadek wytłómaczył jej, że nawet marzyć o tem nie można, dopóki woda nie opadnie.
— Nic nie pomoże, pani dobrodziejko — mówił, — jesteście państwo więźniami roztopów, a poniekąd i moimi więźniami. Trzeba pogodzić się z losem. Jak słońce zaświeci, woda opadnie, odeszlę was do Tymiankowa, albo i sam odwiozę, tymczasem zaś siedźcie w więzieniu.
Nie było ono jednak przykre; więźniowie oswoili się prędko z drewnianą warownią, otoczoną nieprzebytem błotem i ze swymi dozor-