Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

i kładę trzeci. Zaczyna się wcale dobrze. Święta to prawda, że jak co zacznie iść, to już idzie, a jak początek zły, to nie pójdzie, żeby nawet niewiem jak się starać.
Dziadek zabrał się do powtórnego wertowania już przeczytanych gazet, panna Kamilla przeszła do sali i usiadłszy przy fortepianie grała jakąś tęskną dumkę, a babcia przekładała karty jedną na drugą, uśmiechając się filuternie. Na dworze było ciemno, drobny deszcz bił w szyby, zegar gdakał miarowo.
— I cóż matusiu — rzekł dziadek, odkładając gazetę — jakże tam?
— Doskonale — odrzekła staruszka — wychodzi... wywija się jak z płatka...
— A to ślicznie... ciekawym tylko coś sobie jejmościuniu zamyśliła?
— Takiś niedomyślny. Cóżbym zamyślić mogła? Nam starym niewiele potrzeba, byle trochę zdrowia. Myślałam o Kamilci, pytałam kart, czy będzie szczęśliwa. Trzy razy odpowiedziały, że będzie, a choć to nie jest pewność, ale zawsze pociecha.
— Niechże będzie pociecha.. uśnij z tą myślą, moja babinko... i niech się twoja wróżba sprawdzi.
Zegar wydzwonił dziesiątą...
— Patrzaj no jejmość, jak późno już. Spać, spać! Kamilko, dziesiąta, dobranoc pannie.
— Już? tak wcześnie? — zawołała, przybiegając z drugiego pokoju.