Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wjechał, lecz wpadł w całym pędzie dobrze znany w Zarzeczu ekwipaż.
Była to dwukołowa biedka Jankla.
Pan Pacanower nie siedział, lecz stał w niej raczej, jedną ręką z całej siły za lejce targał, drugą zaś okładał biczem wychudzonego kasztanka, który, zniecierpliwiony że go chlebodawca tak bez miłosierdzia ćwiczył, spuścił łeb ku ziemi i wierzgał, uderzając z całej siły kopytami w przód biedki. Była to homeryczna walka bata z kopytami, lecz że przy bacie zawsze bywa racya, więc i w tym razie kopyta ustąpiły i biedny kasztanek całym pędem, jak gdyby się na wyścigowym torze popisywał, sadził przez aleję, wpadł na dziedziniec jak szalony i zakręcił przed dwór tak nagle, że oś biedki uderzywszy o kamień, pękła, a Jankiel Pacanower w całym impecie upadł na piasek.
Po tym akcie wielkiego wysilenia, kasztanek zapomniawszy o przejściach bolesnych, z filozoficzną obojętnością zaczął gryźć trawę, nie troszcząc się o to, co się z jego gospodarzem stało.
Na szczęście, pan Jankiel, oprócz lekkiego stłuczenia, większego szwanku nie doznał. Zerwał się na równe nogi zaraz i zaczął kamlotowy swój żupan z kurzu otrzepywać, gdy ukazała się pani Karolowa, która widząc z okna owo salto mortale, przestraszona na ganek wybiegła.
— Co to jest? co wam się stało? — spytała Jankla.