Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Księżyc oświetlał także drogę żmujdzinowi staremu, a drogą tą był gościniec piasczysty, szeroki. Konie z trudnością ciągnęły bryczkę, podnosząc kopytami tumany kurzu — stangret drzemał na koźle.
Właśnie do lasu wjeżdżano. Noc była prześliczna, w oświetleniu księżycowem drzewa wyglądały wspaniale. Sosny, jak baldachimy czarne, wznosiły się nad brzozami białemi, nad krzakami leszczyny i nad całą masą roślin drobnych, karzełków, co się stóp olbrzymów czepiają. W gęstwinie odzywał się chór słowików, a silny, donośny głos tych ptasząt szarych, potęgował się jeszcze i olbrzymiał wśród uroczystej ciszy nocnej.
Zdaleka, z odległego bagna, dolatywał chór żab rechoczących; czasem sowa cichym lotem przemknęła po nad drogą; z po za lasu, ukazywały się światełka kolorowe — sygnały ze stacyi kolei.
Dyrdejko, żmujdzin nabożny, jak każdy z nich prawie, pacierz półgłosem szeptał, ale wrażenia dnia ubiegłego przeszkadzały mu w modlitwie, to też przerywał ją co chwila i znowu do niej wracał, a kiedy mu na myśl przyszła smutna, załzawiona twarz pani Karolowej, zastanawiał się nad sercem kobiecem w ogóle, to znowuż myślą w odległą, własną przeszłość powracał... porównywał, kombinować się zdawał...
Widocznie jednak i te porównania przekonać go nie mogły, bo ostatecznie machnął ręką niechętnie i rzekł półgłosem: