Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niech ta pana Najświętsa Panienka prowadzi i psyprowadzi scęśliwie.
— Bóg zapłać ci, stary, a o tem co mówiłem pamiętaj.
Bryczka ruszyła i niebawem zniknęła, za bramą słychać było tylko oddalający się, a coraz cichszy jej turkot i ujadanie psów, strzegących chałup wiejskich.
Pani Karolowa załamawszy ręce, na ławce w ganku usiadła i puściła wodze łzom tłumionym tak długo. Pierś jej podnosiła się gwałtownie, ze ściśniętego bólem gardła wydobywały się łkania.
Chłop stał jeszcze przed gankiem, patrzył na ten płacz rzewny i sam oczy rękawem grubej sukmany ocierał. Widocznie pocieszać pragnął, ale przemówić nie śmiał, miął tylko czapkę w ręku i pokaszliwał, z nogi na nogę przestępując.
Nareszcie, gdy spłakana kobieta uspokajać się zdawała, odezwał się nieśmiało:
— Prosę łaski pani, a dyć to je gzech tak przeciw Boskiej mocy ustygować...
— Ach! mój Marcinie, nieszczęście takie... kaleka! nie wiesz o tem zapewne.
— Wiem, wiem, prosę pani, bo mi pon rządca powiadał, co bez masynę...
— Nieszczęśliwy... może rękę straci! pomyśleć o tem nie mogę.
— I — prosę pani, dla tego, choć i na to mówiący, przez jednej ręki je kiepsko, to zawdy się jesce drugą mozna jako tako oganiać.