Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszakże Judka nie jest pijanym, on czuje się tylko słabym nieco.
Ale to bagatela, to przejdzie; jemu to nie pierwszy raz się zdarza... O! wieleż razy tak było!
Jest to tylko senność. Senność przy której trochę głowa boli i dreszcze przebiegają po ciele. Czasem bywa z takiego interesu choroba, a czasem tak przechodzi. Często przechodzi, Judka wie, że się można do tego przyzwyczaić — zresztą może furmanka się trafi...
Niestety, nie widać.
Pół drogi już przeszedł, lecz cóż to jest? — miasto nie przybliża się wcale, owszem zdaje się nawet oddalać — a worek strasznie ociężał. Czyżby szlachcic zamiast ćwiartki kartofli wsypał w niego grochu?
Nie — to kartofle istotnie. Gniotą one grzbiet... bardzo gniotą — ale czemuż są tak okropnie ciężkie? Przecież jak je brał na plecy nie wydawały się takiemi i spać mu się tak nie chciało jak teraz.
Powieki opadają bezsilnie, nogi odmawiają posłuszeństwa, trzeba spocząć koniecznie... niepodobna iść dalej...
Na szczęście, jest tuż przy drodze wzgórek, dość suchy, zeschła, pożółkła trawa na nim sterczy. Musiał tam niegdyś stać dąb, jeszcze pień czarny, szeroki świadczy o tem.
Doskonałe miejsce do wypoczynku.