Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, ja zapomniałem co wy macie taki paskudny kawałek przy same wode, co jak sucho jest to same paprochów, a jak mokrość to sam gnój!
— Ha! wola Boska, jak się urodzi, to człek zbierze, a jak nie, to se inaczej radzi jak mogący.
— Ny, tak krawiec kraje, jak materyi staje, ale tych dworskich łąków, co uni troche wyższe są, to jest cósz fajn, aj waj! jakie uni mają szano! to prawdziwe cymes mit makies! panna by mogła takie szano jeść!
— Piękne siano!
— Co to piękne? To rarytne szano! na całe okoliczność takie szano szukać! tego szano wiązka to znaczy kuniowi za ćwiartkę owies mlinkowany, przez sieczke. Mnie sze tak zdaje, co my z Saltzmanem kupimy tego łąka do współki... kiedy wy nie chceta... u niego też pieniądzów nie brakuje.
Chłop na łąkę dworską patrzył, ale nie odpowiadał. Siedział na ławie zamyślony.
Żyd niby o interesie już zapomniał, przechadzał się przed karczmą, śpiewając coś pod nosem. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, stanął i uderzając chłopa po ramieniu, rzekł:
— Czy to prawda, Marcinie, co wy chceta stawić nowego chałupa?
— Niby, ja to tak myślę, bo chciałem grunt dzieciom odpisać, a dwoje ich je: syn i córka. Tak w jednej chałupie siedzęcy, to się zięć będzie z synem wadził, a córka zaś z niewiastką, zwyczajnie