Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trzynastoletnich żydziaków, pochwycili małego delikwenta za ręce i pociągnęli z sobą.
Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że bronił się walecznie... Opierał się nogami o bruk, krzyczał, walczył, ale wobec przemagającej siły ustąpić musiał...
Przeprowadzony przez kilka uliczek, wepchnięty został do izby ciemnej, zadusznej, pełnej dzieci, które ciekawemi, szeroko otwartemi oczami przyglądały się przybyszowi...
Przy osobnym stoliku w izbie tej siedział mąż wiedzy i mądrości wielkiej — a dziwnie surowego oblicza; przed nim leżała gruba księga, nosząca na sobie ślady palców wielu pokoleń, z których prawdopodobnie każde używało więcej tabaki niż mydła, gdyż rogi kart były poczerniałe zupełnie.
Mistrz miał minę surową, a wejrzeniem wielkich, czarnych oczu przejmował strachem całe audytoryum. Z pod jego pluszowej, wypłowiałej czapki wysuwały się włosy czerwonawe, a długa kasztanowata broda spadała mu na piersi...
Mistrz trzymał w ustach fajkę porcelanową głęboką, na długim cybuchu. W tem naczyniu, które przed laty wieloma przywiózł mu w prezencie pewien bardzo wielki kupiec wprost z Gdańska, tliły się kawałki tego czarnego tytoniu, który nosi na paczce napis: »Świcent wyborowy cienko krajany«.