Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzieciaki do siebie, pacierza je uczył — i na tem kończył się jego z najbliższą rodziną stosunek.
W folwarku za to był jak u siebie, cieszył się każdem powodzeniem, martwił suszą, lub deszczem nie w porę, a gdy co do pana Karola o gospodarstwie mówił, to pola, inwentarz, zboże nieinaczej jak »nasze« nazywał.
Dzieci bardzo też kochał. Kiedyś przypomniał Władzi »moranse« dawne i śmiał się dziadowina z panienki.
— Dyć ja wdowiec tera jezdem — mówił — ksiądz da ślub przez ambarasu i chwestyi; kiej mie panna Władziunia popierwej chciała, to jo mogę tera we cwartek pzyjść w zaloty, a w sobotę zara na zapowiedzie zaniosę. Słówko się zekło, panienko, a tera, chcący nie chcący, trza za pannę młodą być...
Władzia się śmiała.
— Mój Marcinie — mówiła — wprawdzie zrobiłam wam zawód, ale wynagrodzę to — zamiast mojej ręki, dostaniecie za to kolońskiej wody do tabaki — zgoda?
— A juści, lepsy rydz niźli nic, a od złego dłuznika to trza brać i łyka, jak to ludzie powiadają — zaś pachniąca tabaka to pono juz dla starego najlepse wesiele.
I delektował się stary ową tabaką pachniąca, a gdy Władzia odeszła, mówił do pana Karola:
— Mój Boze miłosierny, jak to porosło prędko, na pociechę wielmoznych państwa...