Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dyrdejko pocieszony już, spokojny, rzeźwiejszym się zdawał. Nie leżał, lecz siedział raczej na poduszkach oparty, głos miał pewniejszy i w ogóle polepszenie czuł znaczne.
— Marcinie — rzekł do chłopa — żyliśmy tyle lat po Bożemu i zgodnie... ty więc i teraz nie odmówisz mi ostatniej przysługi?
— A co pan chcą? — zapytał pocichu.
Dyrdejko ręką pod poduszkę sięgnął i pęczek kluczy wydobył.
— Weź no ten kluczyk maleńki — tam pod ścianą dębowa skrzyneczka stoi — otwórz ją.
Chłop skrzynkę na stole postawił i otwierać zaczął.
— Tam — ciągnął Dyrdejko — woreczek taki szary znajdziesz, nieduży — a co, jest?
— Je, panie, worecek, maleńki akuratnie.
— To weźże ty jego, mój bracie, i przyjdź tu z nim bliżej, do łóżka; a wiesz-że co tam w nim jest w środku?
— Nie wiem, panie, cięzkie cościć jak piosek.
— Nie piasek to Marcinie, nie piasek, ale garstka ziemi... świętej ziemi, mój bracie, ze Żmujdzi, ztamtąd gdziem się urodził.
— Daleko musi ztąd?
— O daleko, daleko, mój stary. Widzisz więc, jak ja umrę, to ty mi oczy zamkniesz i na nie tej ziemi nasypiesz. Wszak zrobisz mi to, mój Marcinie, nie odmówisz tej przysługi ostatniej?
Chłop załzawione oczy ocierał.