Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skliwością, niecierpliwił się stary, tęsknił, a wciąż się do drogi wybierał.
— Czas mnie już takoż — mówił — czas wielki!... już bo i grzbiet się wygiął i głowa ciąży ku ziemi... żebyż już raz nareszcie ten Karolek przyjechał, żeby ja mógł w ręce jemu was oddać i — odejść spokojnie.
— O, nie mów pan tak smutnie, panie Fulgenty — prosiła pani Karolowa — żyliśmy tyle czasu razem w ciężkiej doli — czyż więc teraz, gdy już lżej nieco, gdy promyk nadziei błyska, mamy się rozstawać, rozłączać?
— Ej, próżna to pociecha, pani kochanieńka, niedługo my z sobą będziemy... już bo do Dziundziszek mnie pora... matka mnie woła... Żmujdź święta. Tamby się chciało kości stare złożyć, tam spocząć, przy kościołku biednieńkim, drewnianym, co go ledwie z pośród starych lip widać. A jak tam cicho — jak pięknie!... Rwie się dusza do tego miejsca, rwie serce... ot, zdaje się piechotą, o kiju powlókłby się człowiek w strony tamte, oj powlókł...
Pani Karolowa uspokajała go, prosiła. Wmawiała w niego, że trzyma się jeszcze dobrze, że zdrów — chociaż sama wierzyć w to nie mogła.
Ów silny, krępy żmujdzin, do niepoznania się zmienił. Dreptał wprawdzie jeszcze po folwarku, niekiedy kałamaszką małą w pole wyjeżdżał, ale czuł biedak, że mu już sił braknie, i nogi odmawiają posłuszeństwa. Już teraz wygód większych