Strona:Klemens Junosza - Z Warszawy.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miał wychodzić, zatrzymał się w pierwszej stancyi i rzekł do Wicusia:
— Nie spodziewałem się, wcale się tego nie spodziewałem.
— Więc lepiej?
— Natura robi często cuda. Dziadek pański, który według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien by już leżeć na cmentarzu, ma się obecnie tak, że jeżeli nie zajdzie znów jaka komplikacya niespodziewana, za parę dni przeniesie się z łóżka na fotel.
— Czy to być może! — zawołał Wicuś ze szczerą, niekłamaną radością. — Panno Zofio, proszę pani, niech no pani posłucha, co doktór mówi.
— Powtórz jej pan to sam — rzekł doktór — wiadomość przyjemniejszą jej się wyda.
Oboje młodzi ludzie zarumienili się, a doktór biorąc kapelusz i laskę, dodał:
— Lekarstwo proszę dawać — wina po troszeczku, a dobrego, wzmacniać, bo człowiek stary kruchy jest i wątły jak małe dziecko.
Zaczęła się rekonwalescencya, pan Dominik przychodził do sił bardzo powoli, pielęgnowany starannie, Wicuś przyniósł starego wina i po troszku dawał dziadkowi. Pani Wojciechowska i Zosia, które po całych dniach prawie przesiadywały przy chorym, gotowały same w kuchence wzmacniające ro-